2024 rok powoli zbliża się już do końca, ale to jeszcze nie czas na podsumowania. Zamiast tego, spójrzmy po prostu na to, jak wygląda eksploracja bliskiej nam przestrzeni kosmicznej w chwili obecnej.
Sonda BepiColombo po raz piąty już przeleciała w pobliżu Merkurego, do którego zmierza od 2018 roku. Tak, jak w przypadku poprzednich czterech przelotów sonda miała tylko chwilę na to, aby rzucić okiem na planetę, która jest celem jej misji. Prędkość sondy jest jednak wciąż za duża, aby mogła ona zostać przechwycona przez grawitację najmniejszej planety Układu Słonecznego. Na wejście na orbitę będziemy musieli zatem poczekać dopiero do listopada 2026 roku. Dopiero wtedy, osiem lat po starcie, sonda — a właściwie dwa składające się na nią aparaty — rozpoczną swoją misję naukową.
Póki co, z odległości nieco ponad 3500 km od Merkurego BepiColombo wykonał 1 grudnia takie oto zdjęcie:
Rakieta Falcon Heavy dostała kolejne ważne zlecenie do zrealizowania
Największa rakieta SpaceX (dopóki Starship nie wykona pełnego lotu orbitalnego chyba można go ignorować) w 2028 roku wyniesie misję Dragonfly w podróż do Tytana, największego księżyca Saturna. Muszę przyznać, że choć mamy już doświadczenie z wysyłaniem latających dronów na Marsa, to jednak wciąż wizja potężnego drona latającego nad powierzchnią tak odmiennego globu jak Tytan, wciąż wydaje mi się niezwykle futurystyczna.
Jeżeli jednak nie pojawią się żadne nieprzewidziane okoliczności, to na początku lat trzydziestych możemy spodziewać się tego, że będziemy mogli obserwować powierzchnię zupełnie nieznanego nam globu z lotu ptaka. Tytan stanie się nam znacznie bliższy niż obecnie, i zapewne będzie podówczas konkurował o uwagę opinii publicznej z Ganimedesem, którego zdjęcia z orbity będzie nam dostarczała sonda JUICE.
Wenus nigdy nie była podobna do Ziemi
A tyle się zawsze mówiło, że Wenus to bliźniaczka Ziemi, na której wszystko poszło źle i planeta dorobiła się ekstremalnego efektu cieplarnianego. Miał on sprawić, że obecnie na powierzchni planety ciśnienie jest stukrotnie wyższe niż na Ziemi, a temperatury praktycznie nie spadają poniżej 420 stopni Celsjusza.
Okazuje się jednak, że poza rozmiarami niemal identycznymi z Ziemią, obu planet może nic nie łączyć. Astronomowie z Uniwersytetu Cambridge przyjrzeli się ostatnio uważniej atmosferze drugiej planety do Słońca i doszli do wniosku, że jest ona zbyt sucha obecnie, aby kiedykolwiek w przeszłości na powierzchni planety mogła istnieć woda w stanie ciekłym. Możliwe zatem, że Wenus od zawsze mogła być piekielną planetą taką, jaką obserwujemy dzisiaj. Wyniki badań opublikowane w periodyku Nature Astronomy wskazują zatem na to, że nasza planeta jest naprawdę wyjątkowa i w poszukiwaniu życia na innych planetach powinniśmy się skupić na planetach podobnych do Ziemi, a darować sobie szukanie życia na planetach podobnych do Wenus.
Tutaj oczywiście może się pojawić zarzut o to, że chcemy szukać tylko takiego życia, jakie istnieje na Ziemi, a ignorujemy poszukiwania innych form życia, które mogłyby istnieć na planetach dla nas nieprzyjaznych. Jest to jednak zarzut nieuprawniony. Życie ziemskie znamy doskonale, a mimo to nie jesteśmy w stanie zidentyfikować żadnego jednoznacznego markera, którego odkrycie w atmosferze egzoplanety mogłoby stanowić dowód tego, że na danej planecie istnieje życie takie jak nasze. W tym kontekście poszukiwanie życia odmiennego od ziemskiego, które żywi się czymś innym niż my, wydala i oddaje do atmosfery planety inne od naszych produkty przemiany materii, z definicji skazane jest na porażkę. Moglibyśmy długo spoglądać na takie życie, nie wiedząc, że na jakiekolwiek życie patrzymy. Siłą rzeczy musimy szukać tego, co znamy.
A co tam na Czerwonej Planecie?
Zawsze warto sprawdzić, co się dzieje na powierzchni jedynej znanej nam planety zamieszkałej przez roboty (wysłane tam z Ziemi). A dzieje się sporo.
Łazik Perseverance podróżujący już od kilku dobrych miesięcy samotnie (dron Ingenuity zakończył już swoją misję uszkodzeniem łopat podczas lotu), bezustannie bada krawędź krateru Jezero. W tym tygodniu dotarł on do miejsca nazwanego Pico Turquino. To tutaj w nadchodzących dniach łazik będzie badał wystarjące z marsjańskiego piasku wychodnie.
Takie struktury skalne zawierają cenne informacje o procesach, które zachodziły na Marsie w odległej przeszłości. W toku badań łazik zajrzy także do wnętrza 20-metrowego krateru znajdującego się w jego bezpośrednim otoczeniu. Po zrealizowaniu tych zadań Percy skieruje się w stronę wzgórza Witch Hazel Hill, gdzie naukowcy chcą przyjrzeć się jasnym skałom, które mogą zawierać cenne informacje o dawnym klimacie Czerwonej Planety. Ostatecznie plan rozpisany jest do momentu wjazdu łazika na Lookout Hill, skąd wykona on fenomenalne zdjęcia krateru, z którego dopiero co wyjechał. Na te zdjęcia jednak będziemy musieli jeszcze trochę poczekać.
Zaraz, zaraz! A jak wygląda status programu Artemis?
A nie wiadomo. Flagowy program załogowego powrotu na Księżyc to duże przedsięwzięcie, które z definicji musi być trudne w realizacji, szczególnie jeżeli po drodze musi się mierzyć ze zmianami w administracji państwowej. Od momentu, kiedy Amerykanie w swoim ogromnym poczuciu humoru, po raz drugi wybrali klauna na prezydenta, pojawiają się w mediach spekulacje, według których program drogiej, nieekonomicznej i jednorazowej rakiety Space Launch System, która miała stanowić fundament całego projektu Artemis, może zostać — mówiąc kolokwialnie — zaorany.
Obecna konstrukcja misji Artemis III, w której ludzie mieliby stanąć po raz pierwszy od 1972 roku na powierzchni Srebrnego Globu, mówi, iż SLS miałaby wynieść na orbitę statek Orion, na pokładzie którego znajdowałaby się czteroosobowa załoga. Po transferze w okolice Księżyca Orion miałby połączyć się z lądownikiem księżycowym Starship.
Po przejściu astronautów na pokład Starshipa zmodyfikowana rakieta miałaby odcumować od Oriona i rozpocząć opadanie na powierzchnię Księżyca. Po zakończeniu misji powierzchniowej astronauci mieliby wrócić na orbitę wokół Księżyca na pokładzie Starshipa, ponownie połączyć się z Orionem i nim wrócić już na powierzchnię Ziemi. Uff.
Problem w tym, że wszędzie pojawiają się informacje o tym, że szansa na anulowanie drogiej rakiety SLS są całkiem spore. Powstaje zatem pytanie o to, czy istnieje alternatywa dla SLS? Warto tutaj przypomnieć, że SLS przynajmniej istnieje oraz wykonał już misję Artemis I, a lądownik księżycowy Starship wciąż jest jedynie projektem. Zanim będzie gotowy, to Starship musi wykonać pełny lot orbitalny, nauczyć się tankować na orbicie z innego Starshipa oraz wykonać kontrolowane, bezpieczne i bezzałogowe lądowanie na powierzchni Księżyca. Sporo pracy jeszcze przed inżynierami SpaceX. A warto przypomnieć, że amerykańska agencja powinna odczuwać oddech konkurencji na plecach, bowiem Chiny przekonują, że dostarczą swoich astronautów na powierzchnię Srebrnego Globu jeszcze przed 2030 rokiem. Istnieje zatem spora szansa na to, że zrobią to przed Amerykanami.
Nie można tutaj także ignorować faktu, że Elon Musk znalazł się w nowej administracji prezydenta Trumpa. To może oznaczać, że istnieją pomysły porzucenia programu Artemis i skupienia się na długofalowym programie pierwszego załogowego lotu na Marsa. Trzeba zatem poczekać na ogłoszenie nowych priorytetów nowej administracji agencji.
Póki jednak nie ma decyzji o anulowaniu programu SLS, NASA oferuje 20 000 dolarów zespołowi, który zaproponuje najlepszy system ewakuacji astronautów z powierzchni Księżyca. Można sobie wyobrazić sytuację, w której w trakcie realizacji misji na powierzchni Srebrnego Globu jeden z astronautów ulega wypadkowi i trzeba go dostarczyć na pokład lądownika. Astronauci ubrani w skafandry księżycowe mieliby bowiem z tym spore trudności. Do zaprojektowania jest zatem system zdolny przetransportować astronautę w skafandrze (masa ok. 343 kg) na odległość co najmniej 2 kilometrów po zboczu o nachyleniu 20 stopni bez wykorzystania łazika.
Słyszeliście już o misji Proba-3? Nie? Dzisiaj startuje z portu kosmicznego w Indiach
Proba-3 to misja realizowana przez Europejską Agencję Kosmiczną. W ramach misji w przestrzeń kosmiczną poleci nie jedna, a dwie sondy kosmiczne. Dlaczego? Cóż, mówiąc najprościej, jedna sonda będzie spoglądać prosto w kierunku Słońca, a druga będzie starała jej się to Słońce zasłonić. Nie jest to jednak starcie dwóch sond kosmicznych, a niezwykle precyzyjny lot kosmiczny w formacji. Obie sondy będą pozostawały względem siebie w odległości 150 metrów. Dzięki temu, instrumenty obserwacyjne na pierwszej będą w stanie obserwować koronę słoneczną, jak podczas całkowitego zaćmienia Słońca. Druga sonda bowiem będzie zakrywać dysk naszej gwiazdy dziennej.
Warto sobie uzmysłowić, jak precyzyjne musi być położenie obu sond względem siebie, aby jedna zasłaniała drugiej tylko dysk tarczy Słońca. Odległość między nimi musi być utrzymywana precyzyjnie z dokładnością do milimetra podczas obserwacji trwających nawet po 6 godzin.
Obie sondy po starcie zostaną umieszczone na eliptycznej orbicie wokół Ziemi, po której będą na zmianę zbliżać się do naszej planety na 600 km i oddalać od niej na 60500 km. Pełne okrążenie Ziemi będzie w tej konfiguracji zajmowało 19 godzin i 36 minut. Obserwacje korony słonecznej będą prowadzone, gdy obie sondy będą znajdować się daleko od Ziemi, a tym samym ich prędkość będzie niska. Warto tutaj zauważyć, że same sondy będą musiały samodzielnie ustawiać się w formacji do obserwacji, bez udziału człowieka.
Zapasy paliwa na pokładzie sond wystarczą na dwa lata misji naukowej. Po zakończeniu misji sondy regularnie ocierające się o górne warstwy atmosfery w perygeum swojej orbity powinny spłonąć w atmosferze Ziemi maksymalnie 5 lat po zakończeniu swojej misji.
Jak widać, w przestrzeni kosmicznej — nawet tej najbliższej — dzieje się naprawdę sporo. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy w 2025 roku będzie działo się mniej, czy więcej. Staram się nie robić kalendarzy i planów, a jedynie na żywo obserwować, co się dzieje i czym chwalą się agencje kosmiczne. Nie jest to by może najbardziej optymalne rozwiązanie, ale z pewnością najprzyjemniejsze.
Z innej beczki…
Listopad był okropny. 31 października wskutek wrednej choroby odszedł nasz wspaniały pies o imieniu Fiodor, który przeżył sobie w naszym domu ponad cztery lata.
Psy są dla mnie ogromną, a zapewne większą od kosmosu i astronomii, częścią życia odkąd w nasze progi w 2009 roku zawitał pierwszy szczeniak. Od wielu lat w domu są już dwa psy, więc też przez ostatnich osiem, dziewięć lat moje dni regulowane są spacerami z dwoma psami. Z uwagi na to, że zawsze staramy się adoptować ze schronisk psy, które mają niewielkie szanse na adopcje, często do nas trafiają psy już starsze. To z kolei oznacza, że nasz czas z nimi jest limitowany przez cóż, upływ czasu.
W listopadzie zatem ponownie po wielu latach musiałem zmierzyć się z chodzeniem na spacery tylko z jednym psem i całkowicie mi to nie pasowało. Z tego też powodu 1 grudnia w domu pojawił się nowy mieszkaniec, którego energia (ma zaledwie 4 lata) sprawia, że wbrew planom, jego imieniem zostanie naprawdopodobniej Gibon. Takiego bowiem wariata jeszcze w domu nie mieliśmy. Fakt jest zatem taki, że znów w domu są dwa psy, a więc wszechświat wrócił do normy i znów można śledzić doniesienia z kosmosu.
Pieseły w kosmosie! :)